
Tytuł tego wpisu, wbrew pozorom nie jest tak absurdalny, jak mogłoby się wydawać. Wszak raczej nie przepadam za frazesami, ale do ostatecznych wniosków dzisiejszego tematu, żaden mądry cytat nie pasuje tak dobrze, jak właśnie ten o cytrynach pod nogami, zamienionych w pyszniutką lemoniadę, o smaku: „chyba zaczynasz być moim ziomkiem co?”
Instarelacje i wydmuszka miłości
Żyjemy w świecie, w którym słowo: „kocham” wylewamy z siebie z niesamowitą łatwością. Jako użytkownicy języka, który posiada całkiem zasobny arsenał wyrazów, określających pewien stopień zażyłości i aprobaty, nie jest jeszcze z nami tak źle. Takie USA, wypada na naszym tle dość blado (a przynajmniej tak twierdzą mądrzy badacze językowi). Amerykanie „love” absolutnie wszystko. Darzą miłością lody miętowe, w galonowych kubłach, siebie na wzajem bez opamiętania i wyprzedaże na black friday (zaśmierdziałam stereotypem, wiem). W każdym razie, słowo „miłość”, wydobywa się z ich ust bardzo gładko. W Polsce lubimy, uwielbiamy, jaramy się, jesteśmy zafascynowani czy zauroczeni, ale też coraz chętniej kochamy wszystko jak leci.
Tę miłosną tendencję, przyprawia szczypta coraz bardziej powszechnej niecierpliwości. Potrzeby posiadania wszystkiego już teraz, już natychmiast, również w relacjach międzyludzkich i międzygatunkowych. Budowanie wydmuszki i zdziwienie, gdy pęka nam w dłoniach od najlżejszego stuknięcia, w tę pustą, brokatową skorupkę.
Wapienna powłoka ma to do siebie, że przestaje być krucha i wypełniona niczym, wraz z upływem czasu i/lub z przypływem intensywnych przeżyć i/lub wtedy, gdy zawiera w sobie coś więcej niż słowa. Ona buduje się momentami, rytuałami, kamieniami milowymi. Nie sposób wyjąć jej z rękawa i powiedzieć: „od dzisiaj przestajesz być wydmuszką. Teraz jesteś pełnoprawnym jajem”.
Są jednak relacje, które jakoby z nagła wymuszają na nas pewien stopień zażyłości. Jedną z nich, jest z pewnością ta, w której pojawia się w naszym domu, nowy członek rodziny np. takie małe, niepokorne, diabelskie szczenię, o bardzo słodkiej mordce. No i co począć z taką wydmuszką? Czy to wyczekana i skrupulatnie wybierana, czy zupełnie przypadkowa, jest teraz z nami i musimy ją kochać prawda? Od teraz należy do naszej drużyny co?
Takie małe stworzonko, ma nad nami ogromną przewagę natury biologicznej. Całym sobą, krótkimi nóżkami, okrągłym brzuszkiem i dużymi oczami, wszystkim tym mówi nam: „opiekuj się mną”. Patrzymy na tę zacukrzoną istotę i trudno się nie zauroczyć. Chcemy otoczyć ją ciepłym kocykiem, dobrze nakarmić i patrzeć jak słodko śpi. Chcemy by rosło zdrowo i chcemy spędzać z nią jak najwięcej czasu. Wiemy, że jest bezbronne, że nas potrzebuje, że należy otoczyć je miłością, chcemy otoczyć je miłością, bo przecież na to zasługuje, ale czy to wszystko wystarczy żeby powiedzieć, że kochamy zwierzę, które jest u nas od kilku dni? Tydzień, może dwa?
Być może to kwestia mojego czepialstwa w dziedzinie nazewnictwa, być może przesadnego szacunku do określeń takich jak: „przyjaźń”, czy „miłość”, albo mój własny problem jeszcze innego pochodzenia, bo w zasadzie jeśli ktoś twierdzi, że kocha, to kim ja jestem by temu zaprzeczać. Sama jednak bliższa jestem stwierdzeniu, że w szczeniakach się zauroczamy. Cały arsenał ich cukrowych broni sprawia, że odczuwamy w ich kierunku dość intensywne i ciepłe emocje, które pomagają nam przetrwać wycieranie zamoczonej podłogi, wstawanie nad ranem, zjedzony dywan i inne takie, zupełnie jak wtedy, gdy poznając nowego partnera, targani wzniosłymi uczuciami, nie zauważamy ni wady, ni błędu. Jedna i druga relacja wymaga czasu i wszystkich pozostałych budulców, by ją zapełnić. Gdy opadnie już brokat, a partner, niestety okaże się kimś innym niż myśleliśmy, może zostać odesłany zamaszystym „żegnam”.
Natomiast gdy szczeniak przestanie być słodką kuleczką, zacznie wyglądać jak coś na pograniczu kojota, likaona, kuny i kosmity, przy tym nadal wykazując się małym rozgarnięciem życiowym, a pierwsze zauroczenie opadnie, zaczynamy albo powolne zbieranie plonów ostatnich tygodni i dalsze budowanie relacji, albo budzimy się z letargu i zaczynamy odrabiać lekcję, albo nie mamy rigczu i godności człowieka i…no wiadomo co robi się w takich przypadkach będąc skończonym kretynem.
Solidne fundamenty i nieznany pocisk
Może wydawać się to dziwne, ale dla mnie to własnie ten moment, gdy szczeniak przestaje być takim zupełnym szczeniakiem, jest własnie tym, w którym zaczynam czuć pierwsze prawdziwe podrygi serca w jego kierunku. To wtedy, oba psy zaczęły stawać się moimi psami, bo to wtedy zaczynały rozumieć i ja zaczynałam rozumieć i wewnątrz naszej wydmuszki, zaczynało pojawiać się coś więcej niż potrzeba roztoczenia miłości czy opieki. Nie zrozumcie mnie źle, jedno i drugie szczenię, darzyłam uczuciami od początku. Oba były i są spełnieniem marzeń, oba uwielbiałam i z obojgiem czułam się spleciona, ale i z jednym i z drugim do pewnego momentu, czułam pewien zasadniczy brak.
Wydaje mi się, że odczułam to znacznie mocniej za drugim razem, gdy do świata zbudowanego na solidnych fundamentach, w którym porozumiewałam się ze swoim psem bez słów, w którym byliśmy w stanie przewidzieć swoich dziesięć kroków naprzód i, w którym zdawało się, że rozmawiam ze zwierzęciem, znającym całkiem sporo pełnych zdań z ludzkiego słownika, wparowało szczenię nie wiedzące absolutnie nic. Kontrast pomiędzy tymi relacjami, uwydatnił jeszcze bardziej każdą z nich. Patrzyłam w oczy, w których znałam każdą kropkę, każdą kreskę i każde odbicie, a później w przesłodkie oczęta, które nie mówiły mi absolutnie nic i autentycznie uderzało mnie ile dopiero przed nami. Widziałam nas w przyszłości, tuliłam miękkie futerko i chciałam razem budować coś wspaniałego, jednocześnie zastanawiałam się, czy to ze mną jest coś nie tak, czy ze światem, który twierdzi, że kocha tak samo patrząc i w jedne i w drugie oczy?
A teraz chodź zbudować naszą relację
Dużo mówi się o budowaniu relacji ze swoim psem. O tym co temu sprzyja, jak to robić, czego nie robić i te wszystkie instrukcje mają w sobie mnóstwo prawdy i mądrości, bo przecież wspólne zabawy, wspólne ćwiczenia, wspólne rutyny, spacery, bycie oparciem i autorytetem, to wszystko buduje, nie chce być inaczej i bardzo mądre rzeczy, w tym temacie macie:
albo
To są te elementy, które tworzą więź między psem, a przewodnikiem. Te, które czynią naszego zwierza „grzeczniejszym”, bardziej związanym właśnie z nami i, które pomagają stać się nam jedną drużyną.
Te wszystkie starania i czas sprawiają, że szczenię zaczyna rozumieć o co Wam chodzi, okazuje zaufanie i sympatię. Odnosicie Wasze wspólne drobne sukcesy, budujecie wspólne rytuały i odkrywacie siebie na wzajem, a im więcej upływa czasu, tym więcej takich właśnie budulców. Ja jednak czekałam na jeszcze jedną rzecz, której nie umiałam nazwać. Dopiero gdy w mojej, coraz milszej, lecz wciąż raczkującej relacji z papiszczem, pojawił się ten drobny przebłysk, zrozumiałam, że to było to czego mi właśnie brakowało, by spojrzeć na niego i pomyśleć już nie tylko: „kurde, całkiem spoko ten mój szczeniak, chociaż mógłby przestać już być szczeniakiem”, a raczej: „kurde, mój ci on, mój ci to szczeniak, ziomek mój”.
Gdy doświadczyłam tego niedawno, wiedziałam, że będzie już z górki. Znałam to, poznałam to wcześniej przy Vukowskim, choć nie umiałam nazwać. I to nie jest tak, że od tego momentu, nagle magicznie wszystko się zmieniło. Tfu, nie absolutnie, ale jakby klocki zaczęły do siebie bardziej pasować, jakby trochę inaczej zaczęłam patrzeć, a szczenię jakby inaczej zaczęło słuchać tego, o czym do niego mówię i w domu jest jakby inaczej. Widzę zielony czubek, kiełkującego ziarenka, które podlewałam od dwóch miesięcy, patrząc w czarną ziemię. Zanim będzie z tego dorodne drzewo, minie trochę czasu, ale przyjemniej zalewa się wodą coś, co wypełza już powoli z piaskowej powłoczki.
Nasze stoisko z lemoniadą

Można by pomyśleć, że te niesamowite momenty, o których wspomniałam, to gromy z nieba i wielkie kamienie milowe, ale to nie jest prawda. Dla mnie te chwile, zawsze są bardzo ciche i nigdy nie zaplanowane wcześniej. Pojawiają się zupełnie przypadkowo, gdy pozwolę się ponieść i niepowodzenie jednego planu, zamienić w odkrywanie innego.
Jakoś tak się składa, że nie mam w nawyku siadania w kącie i użalania się nad sobą, gdy coś nie idzie po mojej myśli. Oczywiście, gdy sypią mi się cytryny pod nogi, to wypluwam z siebie pomyje okropne, słownictwo co najmniej rynsztokowe i aurę wybitnie nieprzyjemną. Jeśli ktoś miał okazję być współuczestnikiem takiej sytuacji, mógł usłyszeć z moich ust tysiąckrotnie: „przepraszam”, gdyż zdaję sobie sprawę z tego jakim brzydactwem wtedy bywam, ale choć z zewnątrz wygląda to jak wygląda, wewnątrz i często poza moją świadomą kontrolą, wertuję zakamarki umysłu, w poszukiwaniu rozwiązania, które pojawia się prędzej czy później. W przypadku psich planów, które nie idą po mojej myśli, burczę pod nosem swoje okropieństwa, a nogi czy to pieszo, czy to za kierownicą samochodu, prowadzą mnie same, w alternatywne miejsca. Nie wiem jak, nie wiem kiedy docieram gdzieś, gdzie wszystko co się posypało, nagle nie ma już znaczenia. Nie inaczej było i tym razem.
Po trzecim okrążeniu, w celu znalezienia miejsca parkingowego, po przetelepaniu się za milionem pieszych i obejrzeniu jak kolejny samochód ryje trawę w parku, bo co on nie zaparkuje? On? Przeklęłam gorzko i pognałam gdzieś, gdzie wiedziałam, że nawet jeśli nie zrobię tego co zaplanowałam, to przynajmniej nie będę się denerwować. Plan, który w tamtym momencie był już trzecim założonym planem, skończył się tym, że w miejscu odwiedzanym już tysiąckrotnie, odnalazłam nowe skarby, nowe kryjówki i nowe przejścia. Kulałam się w trawie z małym gnomem, zupełnie bez celu. Wokół nas śpiewały ptaki, słonce grzało i opromieniało, unoszące się nad trawą poderwane źdźbła, pyłki i budzące się owady. Brakowało tam tylko jednorożców i wróżek z gołym tyłkiem, tańczących na tęczy, by paść na cukrzycę. Byliśmy w tym momencie zupełnie obecni i mogę z całą stanowczością stwierdzić, że River wyglądał na równie szczęśliwego jak ja. Patrzyłam w te ciemne ślepia i wtedy uderzyło mnie, że znam już to uczucie i, że widzę tam nowy kolor, którego nie widziałam wcześniej. „Cześć ziomku, witaj w drużynie. Przed nami jeszcze setki takich chwil i nie mogę się ich doczekać”.

Domek na drzewie
Jesteśmy na absurdalnym początku wspólnej przygody i nadal tysiąc rzeczy przed nami, ale fajnie jest iść do przodu z psem, który jest swój, nie tylko z racji miejsca zamieszkania i potrzeby roztaczania opieki, a z faktycznego poczucia bycia częścią jednej drużyny. Gdy zdejmiemy różowe okulary ze szczenięcego puchu, musimy przyznać, że papiki nie są łatwymi obiektami do kochania. Szczególnie jeśli są bardzo energiczne, nie chcą usiedzieć w miejscu i tulić się z nami godzinami. Sprawdzają co mogą, czego nie mogą, plątają im się girki i w ogóle wszystko im się plącze. Dorosły pies, to relacja z historią, to rutyny i momenty, to wzloty i upadki i trwanie przy sobie i czas. Szczenię i ja, mamy jeszcze sporo z tego do zrobienia, ale mamy też na to całe życie, a pojawiające się wspólne przebłyski, są najsilniejszym ze spoiw.
Aktualnie jesteśmy na etapie stworzenia wspólnego tajniackiego powitania i zbierania belek , w celu dobudowania papikowi pokoju, do domku na drzewie, który skleiliśmy z Vukowskim już dawno temu. Za niedługo zaczniemy pewnie jeść patykami z liściastych miseczek i wspólnie zdzierać kolana. Duży patrzy na nasze podrygi trochę z politowaniem, trochę z wyrozumiałością, dzielnie pilnując żeby dorzucać drewna do paleniska, na środku salonu i tak sobie składamy te klocki powoli i solidnie, tak by móc używać wzniosłych słów, którym daleko będzie do wydmuszki.
Ależ mi się to przyjemnie czytało, dziękuję. 🙂 Masz piękne i bardzo dojrzałe podejście do miłości i do relacji z psem. I masz rację, ważne momenty nigdy nie są wielkie i huczne, tylko są taką chwilą w codzienności, gdy coś „zaskoczy”, po prostu. 🙂
PolubieniePolubienie
Och, ale fajnie coś takiego usłyszeć. Stworzy sobie człowiek związek z dziecięcej przyjaźni, w wieku 15 lat i trwa w nim od prawie 11-stu, to potem ma miliony wniosków i przemyśleń i w jednej i w drugiej dziedzinie 😉
PolubieniePolubienie
Moja Fridka – czarna z białym krawacikiem i skarpetkami , terrierowata ma mocny instynkt myśliwski no i teraz… widzi sarnę/zapach sarny czuje to na nic nie reaguje. By ją spełnić idziemy w lutym na tropienie. By nauczyć ,że ,gdy potworne indywiduum (czytaj – MATKA) drzy (celowy błąd) się ” WRÓĆ” to córunia dupeczkę zawija w kierunku tejże MATKI – warunkujemy,Warunkujemy,WARUNKUJEMY i przede wszczystkim – pogłebiamy relację – wspólną zabawą , nauką , wspólnym żuciem (ja trzymam gryzak ona go je – jestem wegetarianką więc zawsze to przeżywam) i wspólną wędrówką .
PolubieniePolubienie
Pingback: Papikonuida – VUK VUK
Niestety… Nawiązywanie relacji z psem jest dla niektórych proste – dla innych nie. Znam jedną taką dumną posiadaczkę tricolorowej , czarnej welsh corgi – Luny (trzeciej na osiedlu) ,która szczeniaczka do każego pieska podprowadzała ,a teraz … Teraz nie ma psa. W sensie … na smyczy jak najbardziej… O ile pies co nawet na właściciela nie spojrzy bo psa nosem czuje to pies…
Osobiście mam dwa psy beaglowatego Pioruna i dumną Fridę czarną z białymi pończoszkami. Szkoda ,że ta mała dama ma tak silny instynkt myśliwski ,że KLĘKAJCIE NARODY!!! Pracujemy nad budowaniem relacji , idziemy na mantrailing (chyba tak się to pisze) oraz warunkujemy przywołanie by malutką damę spełnić i nauczyć ,że jak matka (zapytajcie ją ,a ona powie ,że najgorsza istota świata) drze się „WRÓĆ!” To chyba…CHYBA chce kontaktu ,a najlepiej – córci u boku…
PolubieniePolubienie
Beagle jako psy myśliwskie to jest wyzwanie odnośnie przywoływania, ale trzymam kciuki 😀
PolubieniePolubienie
Sorry ,że dwa razy napisałam ,lecz myślałam iż się skasowało…Ups… 😅
PolubieniePolubienie