a później piszesz tytuły wpisów, które są zabójczo długie. Widzicie to zdjęcie powyżej? To zdjęcie z dnia, w którym wszystko było tak jak być powinno. Wymoczony od traw i zbóż Vuko biega za piłką jak szalony. Bez nadawania nazw prostym czynnościom, komplikowania ich w psiej i ludzkiej głowie. Szczęśliwie chcący robić więcej i więcej. Szczęśliwa byłam tego dnia ja i szczęśliwy był też on. Po burzy. Oto krótka historia o psie, człowieku, burzy w głowie, burzy hormonów, kilku kopniakach w tyłek, jednym porządnym kamieniu w pusty czerep i szczęśliwym zakończeniu z jeziorem w tle. Jeśli ten wstęp Was nie zniechęcił to zapraszam do lektury.
Do tego wpisu zbierałam się od dnia, w którym wychodząc z domu z psem, rzuciłam przez zamykające się drzwi:
„idziemy z piesełem potrenować”
By pół godziny później wrócić i tym razem rzucić plecakiem o ziemie, a potem tyłkiem na kanapę i patrzeć się w sufit. Ostatecznie podziwianie nierówności tynku zaowocowało magicznym olśnieniem. „Idziemy potrenować” obijało się po głowie i uderzało coraz mocniej o ten pusty czerep. Tak mocno, że zaowocowało krótkim acz treściwym dialogiem z chłopem mym.
-czy zauważyłeś, że ostatnio zbyt często nazywam nasze wyjścia na dwór treningiem?
-tak
(i tu padło z mojej strony kilka niekulturalnych słów pod własnym adresem)
krótko acz treściwie, czyli to nie były tylko urojenia, ja faktycznie postanowiłam przyczepić naszym wyjściom etykietkę, która zaczęła machać nam nad głowami i rzucać cień na wszystko co robiliśmy.
Gdy Vuko wszedł w wiek, kiedy można było zacząć myśleć o poważniejszych ćwiczeniach, na zewnątrz było źle, zimno, ciemno. Nie mieliśmy nawet jak dłubać agilitek, bo wszystko mokre, albo zamarznięte. Jak wszyscy wiemy zima w naszym pięknym kraju trwa pół roku, więc pierwsze, nieśmiałe promienie słońca zaczęły wyłaniać się dość późną wiosną. A jak już zaczęły to towarzyszył im wiatr przebrzydły i deszcz bezustanny. I tak oto, gdy w końcu zerwano mi łańcuch ruszyłam z kopyta trenować( a jakże) na poważnie.
W psiej aktywności, pod względem fizycznym niewiele się zmieniło. Nie był wcześniej trzymany pod kloszem. I tak właściwie doszło parę elementów, które można zaczynać jak pies się zbierze/zwiąże i są stosowne do wieku. Ale jeśli chodzi o poziom wysiłku fizycznego to powiedziałabym, że był zwiększany równomiernie. W teorii więc robiliśmy to co zwykle, coś doszło, ale niestety coś się po drodze zgubiło.
Zaczęłam planować, rozkminiać. Vuko coraz rzadziej widział piłkę, którą uwielbiał, a coraz częściej moje niezrozumiałe miny. A trudno żeby były zrozumiałe gdy ja sama nie wiedziałam kiedy się cieszyć, a kiedy nie. Stałam się dla niego nieczytelna. I wiecie kiedy był najszczęśliwszy? Kiedy wychodziliśmy na nasze nocne spacery i byliśmy po prostu ziomkami, a nie partnerami w „treningu”. Dreptaliśmy sobie szczęśliwie ja i on i noc i cisza i wtedy wszystko było oczywiste. Wystarczyło skinąć głową by wiedział, w którą stronę idziemy. I choć nocami szliśmy ramię w ramię, to za dnia mijaliśmy się zupełnie.
Na domiar mojej głupoty, z łańcucha zerwały się też vukowe jajca. Gdy Vuko zaczął wkraczać w wiek fizycznych predyspozycji do coraz trudniejszych rzeczy, jego męska część uznała, że podczas pierwszego buntu jeszcze nie powiedziała wszystkiego co miała do powiedzenia i zamieniła mojego pieseczka w maszynę do wąchania, niuchania i sikania. O ile dotychczas wszystko szło całkiem miłym tokiem, dłubaliśmy sobie różne rzeczy, a w mojej głowie nie pojawiały się jeszcze myśli, o których czytacie, to gdy przywitało nas odjajeczne zapalenie mózgu, wszystko się sypnęło. A ja zamiast odpuścić i dać tej zarazie po prostu zrobić swoje i odejść postanowiłam ją przepracować.
Robiłam co mogłam, czekając na ten magiczny moment, na ten pstryczek, w którym nagle mój pies obudzi się rano i będzie inaczej. Nawet zrobiłam nam w międzyczasie wakacje od jakichkolwiek wymagań, które wyraźnie były dobrym pomysłem. Ale tak naprawdę odnaleźliśmy zaginione dopiero gdy w pełni odpuściłam. Tak naprawdę. Nie wtedy gdy mówiłam sobie, że muszę odpuścić, a wtedy gdy naprawdę to zrobiłam.
•••
Na proces naszego odnajdywania zaginionego złożyło się kilka czynników:
Po pierwsze: moje ogarnięcie kwestii elementów treningu i tego co jest fajne, co nie. Co wymaga od psa pomyślenia i za co warto go nagrodzić. Do jakiego efektu dążymy i czemu mają służyć poszczególne ćwiczenia. Stanie się znów czytelną dla psa
Po drugie: uzmysłowienie sobie, że nagroda ma być dla psa nagrodą, a nie tym co mi się wydaje, że tą nagrodą jest.
Po trzecie: uświadomienie sobie, że zaczęłam nazywać zabawę treningiem i przy okazji taki też nadałam jej wymiar. A przecież to ma być zabawa, to jest zajebista zabawa. To, że nasz pies aportuje, ma popędy i szarpie się zabawkami nie znaczy, że mamy zamienić się w słup trzymający szarpak, okazjonalnie wyrzucający piłkę i podajnik jedzenia. Miejmy z tego szczerą radość. I żeby nie było, to nie w słowie „trening” jest coś złego, to w moim podejściu było to złe.
Po czwarte: wspaniali ludzie, którzy wbili mi do głowy co trzeba. Jesteście superekstra
Po piąte: dość przydatne w takim wypadku jest też to, że odjajeczne zapalenie mózgu jednak z czasem mija 😉 i dość przydatne przydało się kilka ćwiczeń, które temu pomogły
Po szóste:(najważniejsze) zrobienie sobie prawdziwego odpoczynku. I nie mówię tu o odpoczynku pt. „dobra, to nie będziemy nic robić przez tydzień i będzie dobrze (been there, done that)
mówię o odpoczynku pod bardzo długim tytułem: „Dobrze się razem bawimy, a jak nam się zachce to porzucamy, pobiegamy, albo poturlamy się w trawie . Wyjmę szarpak z kieszeni podczas spaceru, wyjmę dysk, a jak nam się zachce to pobiegamy za piłką, albo porobimy coś innego. A w weekend jedziemy taplać się w jeziorze”
•••
I nagle okazuje się, że pomiędzy tym „coś porobimy” udaje się wplątać jakieś elementy, które wychodzą, nagle wszystko wychodzi, a pies chce i chce tak mocno jak dawniej. A później pakuję go do samochodu wyjeżdżam nad jezioro, taplam się razem z nim w wodzie, łykam słońce, trącam palcem ważkę, która mi siada na kolanie. Mój wewnętrzny człowiek lasu oddycha pełną piersią, a obok trąca mnie nosem najwspanialszy kumpel, który gdy ja zaczynam się szczerze cieszyć, zalizuje mnie na śmierć i wiem, że myśli sobie wtedy: „matka wróciłaś!”. A ja myślę sobie, że ta chwila jest ważniejsza niż mogłoby się wydawać. Chwytam ją łapczywie, myśląc: „trwaj chwilo, bo jesteś piękna” i przypominam sobie, że właśnie to jest najwspanialsze.
Dobrze to w czas zauważyć 🙂 bo tak naprawdę na rekreacyjnym poziomie uprawiania sportu z psem tak naprawdę presja może mocniej zaszkodzić niż pomoc. Fajnie ze miałaś w swoim otoczeniu ludzi którzy Cię naprostowali 🙂
PolubieniePolubienie
Też się bardzo cieszę, że trafiłam na te osóbki. Gdy ja cały czas mówiłam sobie, że wcale nie wywieram na psie presji, że przecież wcale nie wymagam aż tak wiele. Te osoby cały czas wbijamy do głowy, że to na sobie wywieram presje i to ja muszę ogarnąć głowę. W końcu dotarło
PolubieniePolubienie
Lubie takie szczere wpisy – ze względu na swoją głowę dobrze wiedzieć, że inni też miewają kryzysy i gorsze momenty. Cieszę się, że juz wyszliście na prostą.
Swoją drogą, osobiście uważam, że z tą zabawą to śliska sprawa, szczególnie w przypadku ras hodowanych typowo do takiej, czy innej pracy. Wiem, że wiele się mówi o tym, że sport powinien być dla psa zawabą, że w ogóle nie powinien on odczuwać tego, że jest na treningu (a co dopiero na zawodach!), ale u mnie to kompletnie nie działa. Ani dla mnie, ani dla mojego psa obedience nie jest zabawą. To poważna sprawa. My na trening, czy zawody nie idziemy się bawić. Idziemy wykonać zadanie. Zrobić swoją robotę. Prawdę mówiąc, myślę, że tylko dzięki temu jestem w stanie startować w zawodach. Stresuję się startami do tego stopnia, że choćby skisła, nie udałoby mi się wmówić psu, że tu czysty fun. Jesteśmy więc ze sobą szczerzy: nie bawimy się, a idziemy wykonać zadanie, co przynosi nam prawdziwą, szczerą satysfakcję. Wiem, że dla Gambita obedience nigdy nie będzie zabawą – ostatnio dorósł i dojrzał, także w pracy, a jego odpowiedzialne, zadaniowe podejście widać jak na dłoni. Bez względu na brak nagrody rośnie z każdym wykonanym ćwiczeniem, a ja razem z nim.
Zupełnie inaczej jest na frisbee, które jest dla nas obojga właśnie zabawą. Ja rzucam jak ciamajda, Gambit łapie moje szmaty, cieszymy się i robimy wokół siebie dużo bałaganu. Sensownego sportu to z tego nigdy nie będzie. 😛
PolubieniePolubienie
To prawda, zawsze pisząc takie wpisy mam w głowie, że jeśli komuś oczyści głowę świadomość, że inni tez mają kryzysy, a ostatecznie się ogarniają, to warto to robić.
Co do zabawy i treningu. Dlatego właśnie starałam się nie pisać, że samo słowo „trening” jest złe. Bo absolutnie nie jest. Odkąd mam Vuka nauczyłam się przede wszystkim tego, że każdy pies jest inny, pracuje w inny sposób, na innych popędach, w zależności od charakteru, sytuacji, czy sportu. Nie ma złotych rad i złotych sposobów. Już wiem, że na Vuka spokój i chłodna analiza, z planem do przodu nie działa. On fantastycznie pracuje własnie w warunkach gdy dużo się dzieje, już teraz. I o dziwo świetnie się przy tym skupia. Mogę od niego wymagać bardzo dużo, bylebym sama była przy tym podjarana tym co robimy. Zabawa, to tak naprawdę w naszym przypadku słowo, określające moje podejście, na wrzucenie na luz i zrobieniu z tego w mojej głowie zabawy, a w jego: wielkiej misji pracy. Musimy się tak ponakręcać i wtedy wychodzi. On jest bardzo czuły na moje emocje przy ćwiczeniach, gdy ich nie ma, to on też gaśnie. I ta robota nie jest taka jak być powinna. Dlatego nie widzę nas w obi 😛 Ale to jest kwestia osobnicza, kwestia sportu, sytuacji, psa. To jest to co do mnie dociera coraz mocniej, gdy chce wypowiedzieć się na jakiś temat. Nie ma czegoś takiego jak jedna racja, w przypadku tak wielu sportów, ras i charakterów 😀
Wasze dopasowanie z Gambitem to ja zawsze będę podziwiać ❤
PolubieniePolubienie
Muszę przyznać, że tekst świetny. Też błądziłałam w takim momencie, że wychodziłam z dyskami i zmuszałam psa żeby robił to co ja chcę. Podkreślam, zmuszałam. Mega culpa. Z czasem pies zabierał dysk dla siebie i zaczynał go ciamkać że stresu. Chyba nie o to w tym chodzi, prawda? Jeśli tak, to się wypisuję. Ale gdy moja mama (kocham całym sercem, bardzo mądra osoba nie posiadająca wcześniej psa) powiedziała mi: „Ej, ale po co wy to robicie? Becik ewidentnie nie chce, Ty masz dość. Po co to wszystko?” Wtedy zdałam sobie sprawę że przegięłam. Bardzo. Bardzo bardzo przegięłam. Od kiedy zaczęłam traktować to jako: „Choć, może się pobawimy, będzie fajnie, zobaczysz 😉 ” to wszystkie problemy znikły. Jeśli chce to mogę. Jak nie chcę to nie ma opcji żeby się udało. ❤
PolubieniePolubienie
u nas obudziłam się dość wcześnie i nie miało szans się to mocno rozwinąć na szczęście. No i głównym odbieraczem presji byłam ja. Pies chciał, a ja zamieniłam się w spięty, nieczytelny, wiecznie rozkminiający słup. „Podejście, choć pobawimy się” jest super 🙂
PolubieniePolubienie
Co prawda u nas zupełnie inne dyscypliny na tapecie, ale też zauważyłam, że im bardziej ja się frustruję, koniecznie chcę i wywieram presję, tym gorzej nam idzie. Trzeba było wyluzować i najzwyczajniej w świecie zacząć zacząć się cieszyć tym co jest:)
PolubieniePolubienie
dokładnie tak. Zauważyłam nawet, że owszem mogę wymagać od psa żeby dał z siebie wszystko i nie nazwałabym tego presją, ale jednocześnie ja muszę wyluzować i dać się ponieść razem z nim. Wtedy góry można przenosić 🙂
PolubieniePolubienie